KRYSTYNA DWOJAK "WŚRÓD TOPOLI"
Krystyna Dwojak
Opowieść moja zaczyna
się w pięknie położonej wsi Niemil, która położona jest niedaleko miasta Oława.
Tereny Dolnego Śląska obfitują w różnorodność flory i fauny. W latach 80tych w
Polsce żyło się biednie, panował ustrój komunistyczny, który dużo nakazywał, a
wiele zakazywał. Wszyscy się bali. Jednak ludzie byli szczęśliwi. Żyli z tego
co mieli: co wyhodowali, co im urosło i co dawała natura.
Wszyscy z
upragnieniem czekaliśmy na nadejście 1985 roku. Wiosenny marzec i kwiecień w
tym roku był deszczowy i wietrzny. Czasami mroźne poranki ubierał szron, aby w
godzinach wczesno obiadowych piękne słońce ogrzewało ziemię. Tę ziemię. Pączki
na drzewach w przydomowym sadzie „strzelały” pokazując swe zielone listki.
Świat zmieniał kolory. Z szarości poprzez zieleń traw, żółć żonkili i czarujący
fiolet krokusów. Moje serce zawsze rozgrzewa czerwień tulipanów u babci w
rabatce i biel przebiśniegów w najbliższym lesie, które tworzyły dywany
kwiatów. Piękny Stary las, a w nim park Stary, park, który należy do pałacu w
Oleśnicy małej. W pałacu w latach 1220-27 Stacjonowali Templariusze. Opiekowali
się nim, pielęgnowali i hodowali karpie w leśnych stawach. W domu moich
dziadków mieszkali ludzie, którzy parobkowali w pałacu. W budynku był młyn na
zboże, napędzany turbiną wodną. Dlatego też z lasu płynie rzeka wzdłuż stawów
do domu. Wszystko jest połączone od stawu Oleśnicy Małej: pałac, parki, las,
stawy i rzeka. Na końcu stoi dom i budynki gospodarcze z niewielkim podwórkiem.
Przydomowy sad z ogródkiem warzywnym w towarzystwie lilii. Pszczoły to nasze
dobre przyjaciółki, co rok dostarczają smakowitego miodu z pobliskich pól. Od
strony lasu było słychać śpiew ptaków. Czasami była to mała orkiestra. Niektóre
nawzajem przechwalały się swoim głosem.
Długie wieczory
pozwalały na wyciszenie się pod ciepłym kocem na ganku babcinego domu. Nieba
gwieździste pokazywało drogi mleczne i układy gwiezdne, które są od zawsze
takie same tak samo się nazywają i tak samo błyszczą swym blaskiem. Nie
wypalają się. To jest jedyna rzecz, która się nie zmienia, nie starzeje.
Ukochany dom babci
Jadwigi i dziadka Teodora stracił już swój blask i świetność. Czas miał wpływ
na jego wizerunek zewnętrzny, ale od wewnątrz dalej czuć ducha dobroci,
przyjaźni i zrozumienia. Pobliski las zyskał dostojność. Piękne dęby urosły i
stwarzają stabilności i pewności. Patrząc na nie wiem, że nie ma siły co by je
zniszczyła, przełamała. Pod nogami leży tysiące żołędzi, które nie zdążyły
zjeść dziki przez zimę, pewno było ich tak dużo. W dziuplach na topolach
mieszkają wiewiórki. Rude koleżanki, gdy tylko wypatrzą na spacerze wzdłuż grobli,
wtedy śladami człowieka wychodzą ostrożnie. Obserwują, schodzą do pni drzewa i
przyglądają się z ciekawością. Wyczuwając w pobliżu zbliżających się ludzi w
popłochu uciekają w korony drzew. W oddali widać piękne białe brzozy, które
kołyszą się w rytm wiatru, buja długimi nitkami gałęzi. Drobniutkie niektóre
listki migocą w słońcu.
- Ciekawe, czy babcia
zbiera sok?
O tej porze roku jest
najlepszy, najwartościowszy, dodaje sił i wigoru. Każdy powinien popróbować
jego słodkiego, orzeźwiającego smaku. Babcia każdego częstowała tym rarytasem.
Chętnie próbowaliśmy, jedni się delektowali słodkim napojem, a innych nie
zachwycił sok.
Stawy rybne
porośnięte były wysokimi krzakami w których gniazdował ptak, który nazywał się
trzciniak. Ciężko było go odnaleźć, bo upodabniać się miały łabędzie, dzikie
kaczki łuski . Czapla siwa dostojnie stawała na skarpie stawu. Kradła karpie i
uciekał w niebo. Czuła chyba zagrożenie, bo dziadek pilnował z wiatrówką swoich
ryb. Były one głównym źródłem dochodów i głównym przysmakiem domowników.
Czas spędzony nad
stawami był wspaniałym okresem w moim życiu, kiedy każde z dzieci dostawało
swoją własną wędkę i odławiał na robaka. Cisza i skupienie podczas połowów, a
później radość ze zdobyczy. Pierwszy Smak rywalizacji i wytrwałości. Później
szybki kurs patroszenia dla chłopców i dziewczyn tak samo, na pewno do końca
życia nie zapomnę tej czujności. Spokój i dokładność z jaką dziadzio tłumaczył
nam wnukom zasady i kolejność patroszenia i później smażenia ryb. Był to mój
najbardziej szczęśliwy okres w życiu. Wieczorne przesiadywanie na koniec dnia
przy ognisku z rusztem ustawionym na cegłach. Babcia przyniosła patelnię i
chlebek. Smażyliśmy rybki i piekliśmy chlebek – koniecznie na grzanki. To była
nasza kolacja. Staruszka zmęczona całym dniem dostojnie zasiadywała w fotelu
zrobionym przez starszego syna Henryka z drewnianych desek pomalowanych
lakierem . Dziadzio przy niej nachylony z troską pyta o samopoczucie swojej
kobiety. Pyta też o plany na jutrzejszy dzień.
Włosy mojej ukochanej
babci przyprószone siwizną, wpięte w kok wysoko nad czołem. W blasku ogniska
zrobiły się zupełnie biały jak „obłoczek”. Śmiałyśmy się, że nasza babcia
trzyma „głowę w chmurach”, ona często potwierdzała skinieniem głowy i cichutko
potwierdzała skinieniem głowy i cichutko mówiła- tak.
Po latach zrozumiałam
dlaczego tak mówiła – modliła się do Boga ze wzrokiem wzniesionym ku niebu.
Patrzyła górę, a w rękach przesuwała koraliki różańca świętego. Bezgłośnie
poruszała ustami i czasem uśmiechała się. Zastanawiałam się do kogo. Tęskniła
za tymi co odeszli z jej życia. Śmierć ich rozdzieliła, przychodziła
niespodziewanie, czasami za szybko lub z wiekiem. Zostawiając za sobą ślad
cierpienia, bólu i samotności.
- Babciu tak mi
dobrze. Tu u Ciebie!
Dzieciństwo mamusi
było beztroskie. Do 7. Roku życia była dziewczynką pogodną i uśmiechniętą i
kochającą ponad wszystko swoich rodziców, szczególnie tatę.
Na wsi, gdzie
mieszkali dni mijały w mozolnym tempie dyktowane porami roku i pracami na roli.
Gospodarstwo państwa Joli i Henryka Klim znajdowało się we wsi Kłosów, powiat
strzeliński i województwo Dolnośląskie. Miastem najbliższym i zarazem gminą był
Wiązów. Areał gospodarstwa to 10 hektarów w tym łąki i kawałek łanu z którego
zbierało się wiatrołapy na opał do domu. Sosny zaś sprzedawało się do tartaku
na deski. Zwierzęta, które wchodziły w skład gospodarstwa to krowy w oborze,
świnie w chlewie i kury, kaczki, indyki, a także gęsi w kurniku. Monika była
jedynaczką, rodzice bardzo chcieli mieć jeszcze syna, ale nigdy do tego nie
doszło. Tato był niepocieszony. Przelał wszystką miłość na dziewczynkę, spędzał
z nią dużo czasu, dużo mówił, tłumaczył i ostrzegał przed niebezpieczeństwami
czyhającymi podczas przebywania na gospodarstwie.
Mama Moniki zajmowała
się krowami od wczesnej wiosny, wyprowadzała je na pastwisko na którym się
pasły. To były spacerki w ciągu dnia kilka razy trzeba było pójść na pastwisko,
przepiąć zwierzęta, napoić i wydoić wymiona pełne mleka cieplutkiego. Wymiona
krowy mama myła wodą z pobliskiego strumyka. Wiadro metalowe, emaliowane do
którego doiło się mleko, oddawało dźwięk i pieniło mleko, gdy strumień
skierowało się na ścianki. Krów było dwie: Krasula i Krasa, więc zanim mama
opróżniła wymiona minęło trochę czasu. Po wykonanej czynności dłonie mamy były
bardzo czerwone z żyłami powychodzonymi na wierzchu i mocno prześwitującymi
przez słońce.
Gdy Monika dorastała,
mama w miarę możliwości zostawiała dziewczynkę na pastwisku z krowami. Pasła
je, czyli chodziły z nie przypiętymi łańcuchami do ziemi i skubały trawę.
Trzeba było pilnować, aby nie opuściły swojej łąki i nie weszły w szkodę, czyli
zboże, buraki cukrowe, które były ich przysmakiem. Sprawdzając, czy wszystko
jest w porządku, kobieta odwiedzała córkę przynosząc jej kanapki, kawę zbożową
parzoną gorzką. Rozścielały kocyk w cieniu drzew i odpoczywały posilając się.
Czarnula i Krasa były bardzo łagodne, nigdy nie zrobiły jej krzywdy usłuchane.
Gdy nadchodził wieczór i pora zapędzania zwierząt do obory, znowu przychodziła
mama i prowadziła zwierzęta w stronę domu poprzez strumyk w którym gasiły
pragnienie.
I tak mając 10 lat
zaczęła opiekować się cały czas krowami. Ten obowiązek z początku nie chciała
przejąć. Co innego wyjść sporadycznie na łąkę odpocząć. Co innego obowiązek.
Nie było dyskusji, rodzice postanowili. Czas przy wypasie mijał powoli, nudziła
się, więc coraz częściej zaczęła zbierać kwiatki, śpiewała i zaczęła zaglądać
do książek. Cztery do pięciu godzin sama ze sobą to jednak długo. Tym bardziej
wspominała koleżanki, które spędzają czas na podwórku, grają w karty lub jeżdżą
na rowerach. Życie tylu osób było zupełnie inne. Zaczęła dostrzegać różnice.
Rodzice tych dzieci pracowali zawodowo, wychodzili rano do pracy, dzieci same
wychodziły do szkoły, zamykały za sobą drzwi, klucz wieszały na sznurku na szyi
i szły 1 km do szkoły. Pieszo codziennie rano i po południu. Nikt nie
odprowadzał ani zawoził. Wiosna, lato, jesień, czy zima. W każdej porze roku
wymyślali coś innego. Najlepsza była zima. Chodziliśmy wszyscy razem.
Czasem tato mój wyprowadzał traktor, zaczepialiśmy sanki i ciągnął nas drogą do
szkoły. To było rzadko, ale zawsze chodziliśmy po zaspach w przydrożnych
rowach. Pani nauczycielka kazała nam się rozbierać z mokrych ubrań i rozwieszać
do suszenia na kaloryferach, które były bardzo gorące, ogrzewały pomieszczenie
klasowe. Siedzieliśmy wszyscy w rajtuzach, nikt się nie wstydził, wszyscy
mieliśmy takie same. Nikt też nie chował, było bardzo fajnie.
Rolnicy cały rok
pracowali na gospodarstwie u siebie. Co rano wykonywali obowiązki w oborach,
stajniach i stodołach. Ale mama zawsze mogła zajść do domu i zaglądnąć. Około 7
rano rozpalała w kuchni w piecu, gotowała pyszną owsiankę na śniadanie i
wyprawiała mnie do szkoły. Odprowadzała mnie za furtkę ogrodzenia i przesyłała
buziaka na drogę. To był też szczęśliwy czas dla nastolatki. Kochała szkołę,
szybko zaaklimatyzowała się pośród rówieśników z okolicznych miejscowości,
którzy też tworzyli społeczność szkoły. Jaworów, Bryłów, Bryłówek i Miechowice
Oławskie. Historia i przyroda to było to co ją ciekawiło, zachwycała się
opowieściami historycznymi. Różnorodność świata i przyroda w niej, przygody
ludzi i życie.
Wypasanie krów stało
się później jednym z najlepszych obowiązków poza tym mogła się odizolować i
uciekać w lekturę. Miała na łące spokój, który umilał Zapach kwiatów, siana,
zbóż, przenosił ją w inny świat.
Wyobraźnia i wiedza
zdobyta pozwalała jej planować, układać w marzeniach swój dalszy los. Obiecała
sobie, że też pozna wielkie miasta, zabytki. Coś zobaczy na własne oczy.
Marzyła jej się praca sekretarki, która pozwoli zdobyć fundusze na realizację
planów. Poza tym bardzo podobał jej się ten zawód, bo miała okazję obserwować
obowiązki, które są do wykonania u siebie w szkole. Przy gabinecie Pani
Dyrektor był sekretariat, duży, przestrzenny pokój z ogromem regałów
i szaf, a w nich teczki pękate i segregatory. Duże biurko, a za nim Pani Basia
jak zwykle uśmiechnięta, miła, czekała na polecenia Pani Dyrektor. Była bardzo
sumienna i obowiązkowa spełniała wszystkie polecenia przełożonej i nie tylko.
Wtedy pomyślałam sobie, że sekretarka to jedna z ważniejszych osób po
dyrektorze, wszystko wie, konsultuje, przygotowuje do zatwierdzenia różne ważne
sprawy. W zwykłych sprawach uczniowskich też chętna do pomocy z troską i
uczynnością. Elegancko ubrana w spódniczkę i bluzeczkę czyściutką, pachnącą.
Też chciałabym być tak „ważną” osobą. Zainteresowałam się
też tym, że osoby pracujące w zakładach pracy, fabrykach mieli w czasie wakacji
urlopy. Zostawiali dom, mieszkanie i wyjeżdżali na krócej lub dłużej. Nie mieli
żadnych obowiązków ( no moje kwiatki w doniczce na parapecie). Dla dziecka było to
takie nie do zrozumienia. Nigdy nie byliśmy z rodzicami na wakacjach, zwykłe
odwiedziny w niedzielę były problemem bo zaraz zbliżała się pora albo
karmienia, albo dojenia lub sprowadzania zwierząt z pola. Pytałam mamy:
- Mamo!
- Co jest córka –
zapytała
- Jak to jest, że my
w wakacje mamy najwięcej pracy w obejściu i polu, a sąsiedzi jadą na urlop?
- Dziecko –
odpowiedziała – Pani Basia pracuje na etacie w szkole.
- No tak –
odpowiedziałam – ale ty też pracujesz.
- Jej mąż jest
kierowcą autobusu, też ma wypracowany urlop w ciągu roku.
- Tata też pracuje –
powtórzyłam
- My różnimy się tym,
że mamy dom, zwierzęta, rośliny, których nie możemy zostawić samych sobie, są
od nas uzależnione w 100%. Rodzina Pani Basi nie ma obowiązków w związku z tym,
że nie mają nawet pieska. Zamykają po prostu mieszkanie na czas
wyjazdu i odpoczywają.
- Jak to jest
zostawić wszystko i wyjechać? – zastanawiała się jeszcze długo po tej rozmowie.
Latem sianokosy.
Koszenie zielonych traw, suszenie poprzez obracanie w palącym słońcu.
Niemiłosierny upał przypiekał upał przypalał skórę na naszym ciele, białe
chusty osłaniały głowę przed udarem słonecznym i bólem głowy. Wiatr suszył
trawę, poprzez lekkie podmuchiwanie do góry partii źdźbeł i one pojedynczo
oberwane upadały na ziemię. Czynność trzeba było powtarzać kilka razy dziennie
po kilka dni, aż do całkowitego wysuszenia na siano. Wszyscy modlili się o
pogodę, aby nie padał deszcz przed zwiezieniem do stodoły, bo czynność znowu
trzeba by było powtarzać. A zmoczone siano już miało swój kolor i nie smakowało
już tak bydlętom.
Zwoziliśmy siano do
stodoły traktorem, który zawsze obsługiwał tato miał zaczepioną przyczepę i
wrzucał widłami z długimi sztyletami na dwa zęby do mamy na przyczepę pełną
siana coraz wyżej. Mama musiała odbierać i układać. Moim obowiązkiem było
zagrzebywanie resztek siana za nimi, swoimi grabkami drewnianymi grabkami. Były
bardzo lekkie, ale spiekota i żar z nieba osłabiały nas wszystkich. I tak kilka
podjazdów traktorem i siano zebrane jechało do gospodarstwa. Pachniało, kuło i
drapało jeszcze kilka miesięcy pod dachem. W zimie często skakaliśmy po sianie,
co rodzice szybko zauważyli i krzyczeli, że tak nie wolno to karma dla ich
zwierząt. Latem czasem brałam koc i spałam w stodole na sianku. Nie bałam się,
czułam się jak na wielkim łożu, poprzez otwarte wrota do budynku obserwowałam
migające i spadające gwiazdy. Sen był bardzo orzeźwiający i regenerujący.
Wieczorem po
zwiezieniu i uprzątnięciu siana, mama wynosiła na podwórko kolację, kompot
ugotowany dzień wcześniej z rabarbaru i agrestu, mocno wystudzony i pomidory ze
śmietaną zrobione na szybkiego. Na podwórku stała metalowa wanna do której
często tak podgrzewaliśmy wodę na kąpiel.
W lipcu po zebraniu
zbóż ziaren przez kombajn, zostawała słoma po którą przyjeżdżał sąsiad i
prasował w lekkie kostki. Szybciej się to zbierało na przyczepie, wkładało
klocki i zwoziło. Ja nie brałam już w tym udziału bo były za ciężkie te bele.
Leżały w stodole po drugiej stronie naprzeciwko siana i służyło przez cały rok
na podściółkę dla świń, krów i kur. Cała wieś pracowała na wysokich obrotach.
Każdy chciał zdążyć przed żniwami. Zboża zwoziło się wiadrami na strychy na
budynkach gospodarczych na paszę dla drobiu, mąkę do młyna. Większą część
odwoziło się do punktu skupu do Częstocic i tam można było sprzedać.
Pieniądze za ziarno od
razu można było odebrać w kasie. Na placu przy punkcie skupu był wysypywany i
składowany węgiel kamienny na opał. Tato od razu kupował dwie tony, co miało
nam wystarczyć na ogrzanie mieszkania w kilku piecach w domu.
Wakacje dobiegały
końca, ja trochę może bardzo zmęczona przygotowywałam się do rozpoczęcia nowego
roku szkolnego. Mama zabrała mnie do Oławy na zakupy na targ. Kupiła mi ubrania
na okres jesienny, zeszyty, buty. Byłem z siebie zadowolona, bo przy każdej
wybranej rzeczy mama kupowała, nie robiła wymówek. Po zakupach poszliśmy na
pyszne lody, które sprzedawane były w okienku przy ulicy Rocha. Pyszne
śmietankowe z automatu. Mieliśmy jeszcze godzinę czasu do odjazdu autobusu,
który miał nas zabrać do domu.
W
parku zapytałam mamy z małym wyrzutem sumienia:
- Czy nie za dużo
wydałaś na mnie dziś pieniędzy? Przecież mogłam z czegoś zrezygnować?
- Dlaczego tak
myślisz? Przecież pomagałaś nam na polu przy zbiorach.
- To prawda. Wtedy
trochę było mi szkoda tego czasu, mogłam spędzić go z koleżankami na zabawie
- Czas spędzony na
pracy nigdy nie jest stracony. Teraz możesz się cieszyć z nowych rzeczy, bo
zasłużyłaś na nie. Jestem dumna z mojej córki.
Uśmiechnęłam się i z całych sił przytuliłam moją mamę. Podziękowałam jej za
dobre słowo. Ostatni tydzień wakacji spędziłam u dziadków w Niemilu. Tato w
niedzielę z mamą pojechali w gości i zawieźli mnie do dziadków na zasłużony
odpoczynek. Byłam szczęśliwa.
Dorastałam powoli.
Figurę miałam drobniutką, chłopięcą, własny blond, cienkie do ramion. Zaczęłam
dostrzegać swoje życie trochę inaczej. Wśród rówieśników nie odróżniałam się
tak bardzo, bo było nas dużo. W końcu wieś, dużo gospodarzy i większość dzieci
pomagało w obowiązkach tak jak ja. Ale były też dziewczyny inne. Znały się na
modzie, muzyce, makijażu, fryzurze. Cały czas gadały, że włosy nie tak,
paznokcie byś sobie pomalowała, itd. Itp. Zadbaj o siebie mówiły. Tylko ja nie
wiedziałam za bardzo jak to dbać powinno wyglądać. Bo niby, kto miał mi
powiedzieć. Z moją mamą nie rozmawiałam na te tematy. Nawet nie widziałam, żeby
ekstra o siebie dbała. Zawsze myła głowę szamponem pokrzywowym, miała piękne
czarne włosy, łapała je w koński ogon. Wszyscy używaliśmy tego szamponu bo był
zdrowy, szare mydło i proszek do prania IXI Mama nie miała kosmetyków.
Zaczęłam patrzeć na
swoje życie trochę inaczej. W szkole byłam zmęczona, skóra piekła po ostrym
słońcu, ciężko było się skupić, obowiązków w domu i gospodarstwie mi
przybywało. Jesienią pora wykopów, zaczęliśmy w październiku od ogródków
warzywnych, to były nasze zapasy żywności na zimę, które składowało się w
piwnicy. Marchew, seler, por, buraki czerwone, kapusta biała. Z pola zbierało
się ziemniaki i buraki cukrowe. Znowu tato odwoził buraki do Częstocic na punkt
skupu. Miał z cukrowni kartki na kiedy miał dostarczyć dostawę ilu tam. To był
taki harmonogram według którego wszyscy rolnicy zdążyli przed mrozami wykopać
wszystkie buraki. Dlatego
postanowiłam pomagać mamie i w tym obowiązku, dużo tłumaczyła mi na temat
przygotowań posiłków. Resztę ogarnęłam metodą prób i błędów, szkoda mi jej
było, nadmiar roboty na podwórku w nocy dopieszczała dom. I tak bardzo szybko
nauczyłam się kilku potraw, które bardzo często szykowałam rodzicom.
Coraz częściej
zauważałam niezgodę też pojedyncze wymiany zdań, czasem od sypialni słychać
było rozmowy głośne, czasem cichy płacz. Coś się działo, jako dziecko nie
rozumiałam tej sytuacji.
Koleżanki i kolegów
miałam w szkole. Na wioskę bardzo rzadko wychodziłam. Do domu nie zapraszałam
nikogo, bo nie miałam swojego pokoju, aby ich przyjąć. W kuchni przy stole
wypijałyśmy herbatę i odprowadzałam ją do bramy. Bardzo mi było szkoda, że nie
mogę z nią pójść nawet na spacer. W niedzielę wychodziłam exstra do kościoła
służbowy mundur: biała koszula i granatowa spódnica. Podkoszulki robione na
szydełku to był „hit”, każda je miała do sandałek. Po obiedzie mogłam wyjść do
znajomych. Cieszyłam się bardzo, ale co dobre szybko się kończy. O godzinie 20
musiałam zameldować się w domu. Często zabawa dopiero się rozkręcała. Nie było
żadnego proszenia, błagania o przedłużenie wolnego czasu. Rodzice może teraz
nie dogadywali się między sobą, ale względem wychowania córki nie było taryfy
ulgowej. Mama mówiła NIE to tata też NIE. I koniec. Nie jedna wtedy poleciała
łezka.
W szkole Izabela
Skorupka zauważyła pewne zmiany w zachowaniu dziewczynki, stała się bardziej
skryta, wyciszona i wycofana z życia klasy. Każde dodatkowe spotkanie w szkole,
czy na dyskotece, czy tłumaczyć po co?, dlaczego? Bardzo chciała przebywać w
gronie rówieśników podczas rozrywki, ale dla niego nie było ważne. Często mówił
NIE. Miałam bardzo do niego żal. Zaczęło się od kłótni
z sąsiadem .
Jesienią podczas
wykopów wszyscy byliśmy na polu. Zostały wykopane ziemniaki trzeba było je
pozbierać z ziemi na przyczepę i zawieść na podwórko i schować do piwnicy.
Zapas na zimę. Październikowa pogoda rozpieszczała nas więc ubrani lekko w
krótkie koszulki mozolnie zbieraliśmy plon. Nitki babiego lata wplątywały się
nam we włosy. Mama zarządziła przerwę na kanapkę i herbatę ze słoika mocno
posłodzoną. Niestety już wystygniętą. Tato podjechał traktorem z przyczepą,
trochę do przodu na wysokość nie pozbieranych ziemniaków. Z oddali na drodze
polnej zauważyliśmy postać jadącą na rowerze ku nam. Tato rozpoznał sąsiada. Koziarski.
- Halo Heniek -
wymachuje rękami grożąc mojego tacie
-Co jest? – pyta
zdumiony ojciec
-Cholera jasna, twoje
krowy pasą moje buraki cukrowe. W szkodę idą w szkodę! – wykrzykuje
Ojciec spłoszył się,
mamo podskoczyła i pobiegli w stronę pastwiska. Złapali czarnulę, tylko ona
zdołała urwać łańcuch, który z biegiem czasu popuszczał oczka. Buraki jej
pachniały to tak chodziła, tak deptała i szarpała. Łańcuch założony na nogi
puścił oczko. Zerwała go i weszła w buraki, które były za miedzą i pasła je.
Trudno. Zabrali rodzice obie krowy do obory. Gospodarze chcieli przeprosić
sąsiada za zaistniałą sytuację, tłumacząc, że nie byli świadomi takiej
sytuacji, a nie chcieli waśni sąsiedzkich. Pan Stanisław siedział pod domem na
ławce lekko zirytowany, czerwony na twarzy, nerwowo zaciągał się papierosem.
Gdy zobaczył Heńka przewrócił oczami.
-Przepraszam – głośno
wypowiedział tato
-Nie życzę sobie
więcej takich sytuacji – wykrzykiwał sąsiad
-Obiecuje, że więcej
się to nie powtórzy. Zgoda!
-Zgoda! –
odpowiedział Staszek
Podali sobie po męsku
dłonie. To był przełom w relacjach sąsiedzkich. Moi rodzice dużo młodsi od
sąsiadów bez doświadczenia mieli odwagę powoli nawiązywać nić porozumienia z nimi
najpierw o pogodzie, później nawet do wzajemnej pomocy.
Do momentu dożynek!
Dożynki to taki zwyczaj, podziękowanie Bogu za pogodę, plony, urodzaj i ludziom
za pomoc. Stanisław chciał odwdzięczyć się swoim pracownikom przy ciężkiej
pracy w polu. Po rozliczeniu w listopadzie z kontraktacji buraka cukrowego
zorganizował ognisko u siebie w sadzie. Jego Żona przygotowała pyszne jedzenie
z czego słynęła bardzo. Głośne śpiewy i odgłosy rozmów, śmiechy chichy było
słychać z oddali. Noc i rosa roznosiły dźwięki ciemność, rozpromieniała
czerwona łuna ogniska. Mama kończyła porządki i poprosiła tatę, aby wyniósł
porcję przygotowaną jedzenie dla pikusia, naszego psa, który pilnował obejścia.
Buda jego była na końcu zagrody, wieczorem został spuszczony z łańcucha
pilnował nas i ostrzegał szczekaniem. Czy ktoś się nie zbliża i chce wejść na
naszą posesje. Biesiadnicy zauważyli go i wołają:
-Dobry wieczór!
-Dobry wieczór
sąsiad! Gości masz widzę
-Tak – odpowiada
Stachu – chciałbym podziękować choć w taki sposób ludziom, którzy nie zostawili
mnie w potrzebie i pomogli zebrać plony, zabezpieczyć też przed zimą zapasy.
Przezimuje spokojnie.
-Dobrze mieć takich
pomocników. My z żoną często sami. Ciężko.
-To zapraszam do
siebie bierz pan żonę i zrobimy zapoznanie we wsi.
Tato wycofał się i
powiedział sąsiadowi, że musi z żoną uzgodnić, zapytać. Po powrocie ojciec
relacjonuje zejście w domu. Moja mama nie chce nigdzie wychodzić, tłumacząc
jakąś zaległą czynnością. Ale zachęca go do wyjścia:
-Idź, idź, nie ładnie
odmawiać. Poznasz towarzystwo z sąsiadami trzeba dobrze żyć.
Zadowolony wyszedł z
domu. Ja już spałam jak wrócił. Mama pomogła położyć się mu do łóżka. Rano
wstał chory, źle się czuł. Mama pomagała mu dojść do siebie. Narzekał na ból
głowy, mdłości i ogólne rozdrażnienie. Nie rozumiałam o co chodzi. Pytam mamy:
-Co się dzieje?
-Nic córka, tato
integrował się z sąsiadami tylko głowy nie ma do tego!
Dalej nie wiem o co
ta nie miła atmosfera. Przecież mama nie mogła mi powiedzieć, że tato pił
alkohol dużej ilości. Nie był do tego przyzwyczajony, dlatego organizm tak
zareagował. Nasz najbliższy sąsiad to duży gospodarz, posiada 30 h ziemi. Ma 65
lat, jest bardzo wysokim, dobrze zbudowanym mężczyznom. Na twarzy zawsze
zaczerwieniony duży Nos. Na ustach zawsze gości uśmiech. Oczy niebieskie z
bardzo krzaczastymi brwiami. Cofające włosy na głowie odsłaniają wysokie czoło
zalane potem. Brzuch duży wysunięty do przodu. Dłoń wielka, szeroka z dużą
ilością czerwonych, grubych żył. Świadcząca o ciężkiej pracy, którą wykonywał
przez lata. Sylwetka lekko pochylona ku przodowi. Strój roboczy każdego rolnika
to spodnie dzianinowe na szelkach i marynarka w kolorze granatowym. Koszula
flanelowa w kratkę z długim rękawem. Obowiązkowo gumowe buty z cholewami, czyli
gumowce. Nie ważne jaka pora roku, zawsze je nosili. Mój tato też miał taki
strój i jeszcze kaszkiet do tego. Został ten pan dobrym znajomym, który coraz
częściej zapraszał mojego tatę na ławkę do siebie pod orzecha włoskiego. Drzewo
dawało ulgę w swoim cieniu poprzez rozłożyste gałęzie, które nisko zwisały nad
głowami pod obciążeniem grubych, zielonych liści i zalążków orzechów – owoców.
Po powrocie zauważyliśmy z mamą, że jest weselszy, rozluźniony lub podirytowany
zdaniem Stacha. Nie zawsze się z nim zgadzał. Zawsze jednak przytakiwał mu
podczas rozmowy w milczeniu przy mamie, zaś przypodobać się drugiej osobie
przytakiwał nie mając odwagi przeciwstawić się lub wyrazić swoje zdanie,
pogląd. Na „ławkę” przybywało coraz więcej mężczyzn, rozmowy były coraz
głośniejsze. Moja mama niepokoiła się z tej sytuacji i myślę, że nie tylko ona.
Więcej kobiet widywało swoich mężczyzn w tej okolicy. Tato coraz częściej
zostawał w łóżku, bolała go głowa i ogólnie narzekał na złe samopoczucie.
Ciężkie obowiązki przechodziły na mamę, ona zła, zmęczona i rozgoryczona
częściej zaczynała ostrą wymianę zdań. Wiedziała, że przyczyną tej sytuacji
jest alkohol, spożywany w coraz większych ilościach. Prosiła go, aby nie pił
razem z nimi. Przecież może spotykać się z nimi bez napojów. Wstydził się
odmówić przy kolegach. Zdanie żony nie liczyło się wcale. Tłumaczył się tym, że
odpoczywa, relaksuje się. Kłopoty przestają istnień, problemów nie ma. Pytam
samą siebie – jakie kłopoty? – jakie problemy? Wszystkim zajmie się mama.
Atmosfera w domu nie ciekawa, ciche dni, zapłakane oczy mamy, ignorancje ojca
na osoby, sytuacje. Jest głośny, władczy, wydaje polecenia i nie chce życiowych
rozmów mobilizujących. Odsunął się od mamy, ona nie poznaje swojego męża, nie
pomyślała, że obce osoby mogą mieć aż taki wpływ na niego.
Zbliża się zima,
śnieg coraz częściej prószy, mróz ściskał ziemię. Ciężkie chmury zasłaniały
niebo, szare, ciemne, zimne. Wiatry wiały porywiste, zimne. Ostre słońce w
porze południowej przebijało się czasami między obłoki i ostro świeciło
oślepiając oczy. Zwierzęta nasze zostawały w swoich budynkach gospodarczych.
Jednak co rano i wieczorem zostały pory karmienia tym, co zdołaliśmy zgromadzić
w swoich spiżarniach. Mama wieczory poświęciła mi w zupełności. Robiła ciepłą
herbatkę, kocyk i dopiero teraz mogła oddać się swojej pasji. Haftowanie to
było to co kochała. Przez okres zimowy bardzo często oddawała gotowy
bieżnik lub serwetkę do naszego kościoła. Kościelna bardzo ceniła jej
talent i chciała, aby jej rękodzieło mogła służyć za bieliznę ołtarzową. To
było coś na czasie, a nie każdy umiał to zrobić. Przynosiła czyste, białe
płótno w wymiarach jakie jej pasowało na kartce papieru rysowały wzór, różne:
kwiaty, liście, gałązki. Przez kalkę kancelaryjną odbijały wzór na płótnie i
tak tworzyły materiał do haftowania. Mama określała rodzaj nici jakie były
potrzebne do wykonania tych wzorów, jeden kolor może dwa i kościelna kupowała w
pasmanterii przeważnie mulinę idealnie nadającą się do tych szwów. Byłam dumna
z mamy ona też się cieszyła, że ktoś docenia jej pracę na zewnątrz. Haftowanie
to pierwszy etap, najdłuższy i najbardziej pracowity, później krochmalenie,
czyli gotowanie skrobi ziemniaczanej, wrzucanie materiału, usztywnianie ciężkim
żelazkiem najlepsze z duszą, prasowanie. Wycinanie krawędzi serwety odbywało
się ostrą żyletką. Tata używał takiej samej do golenia zarostu. Mocował ją na
maszynce. POL SILVER to była firma, która produkowała te nożyki. Były bardzo
ostre, więc trzeba było ostrożnie wycinać przy szwie, aby nie przeciąć cienkich
nitek muliny. Równe wbijanie igły tworzyło piękne, proste słupki, które
pokrywały ozdobny wzór i stawały się pięknym płatkiem lub listkiem.
Gorzej było z tatą.
Już wiedział, że z pewnymi rzeczami w polu nie zdążył przed mrozami. Zaniedbał
ten czas na spotkaniach później, odchorowaniu libacji. Denerwował
się, przekładał na wiosnę. Planował siewy wiosenne, a nie jesienne. Nie radził
sobie z tym. Niestety mama moja nie umiała obsługiwać sprzętów takich jak
traktor, kultywator, pług itd. Chciał, aby mu poradziła co robić w takich
sytuacjach kryzysowych. Ona nie miała na to rady. Upominała go, prosiła,
wspierała, a on miał swoje zdanie i swój czas. Więc nic nie kontrolowała, było
jej przykro, że zaprzepaścił ten rok. Wcześniej naprawdę było dobrze. Radzili
sobie obydwoje czasem. Z wszystkim zdążyli. On szanował jej zdanie ona jego.
Wspierali się.
Wszystko przepadło,
więź, uczucie i szacunek. Musieli żyć ze sobą, a obok siebie. Ojciec się
poddał, coraz częściej widziałam butelki w domu podczas sprzątani w garażu,
czyli pił coraz więcej i się z tym nie krył. Zaczął być agresywny, opryskliwy
względem mamy. Ja to w ogóle się nie odzywałam, nie mogłam pogodzić się z tą
sytuacją, odnaleźć się w niej. Nie mogłam zapytać go wprost, ani z nim porozmawiać,
bo zawsze mówił „dzieci i ryby głosu nie mają”. Sąsiedzi słyszeli coraz
głośniejsze kłótnie, obelgi z naszego podwórka. Wstydziłam się tego bardzo,
ciążyło mi to na sumieniu. Mama coraz częściej zapłakana coraz częściej nie
przyznawała się do niego. Jak była smutna, przygnębiona pytałam:
-Co ci jest mamo?
-O życie córko, życie.
Nigdy się nie
skarżyła, po pierwsze nie miała komu, została odizolowana od znajomych, ja
byłam za mała poza tym wstydziła się tej sytuacji. Czas spędzony przy
obowiązkach był wyczerpujący na nic nie miała sił, ani ochoty. Prosiła męża o
umiarkowanie względem alkoholu. Przejęcie obowiązku głowy rodziny i dbania o
dostatek dla swojej rodziny. Jeszcze jest dziecko. Więc była rozgoryczona,
zrezygnowana. Ojciec coraz częściej przesiadywał w domu przed telewizorem,
czekał aż wróci z obejścia i zrobi mu herbatę i śniadanie.
Nasz dom i
gospodarstwo moi rodzice dostali od rodziców mojej mamy. Na to pracowali
dziadek i babcia i czwórka rodzeństwa mamy. Dziadek każde dziecko wyposażył tak
samo, nie robił różnicy między dziećmi. Miałam 3 latka jak wprowadziliśmy się
do domu. Oczywiście nie pamiętam tego dnia, ani jaka to była pora roku.
Dom miał dwa pokoje,
sypialnię i pokój gościnny. W pokojach znajdował się piecyk żeliwny do
ogrzewania pomieszczenia w zimie, ciemno-zielona wykładzina dywanowa
przykrywała deski. Była mięciutka i ciepła. MEBLE ciemno zielone na wysoki
połysk, stół i 6 krzeseł tapicerowanych, masywnych, ciężkich. Żyrandol miał
kształt 4. Tulipanów czerwono-żółtych, których odcienie rozpraszały ciepłe
światło. Do salonu wchodziło się bezpośrednio jednymi drzwiami z korytarza
głównego. Drugie drzwi prowadziły do kuchni. Stoi tam piec kaflowy w którym
zawsze palił się ogień. Meble w kuchni mieliśmy białe, zwykłe, gładkie, fronty
udekorowane naklejkami wodnymi. Na naklejkach namalowane były czerwone
jabłuszka i żółte gruszki. Szafa na której stało wiadro na czystą wodę i miska
do której nalewało się wodę i myło ręce, po zmianie wody służyła do mycia
naczyń. Obok wiadro na zlewki. Stół kuchenny i 4 taborety. Podwójne okno od
strony wschodniej z brzydkim widokiem ściany sąsiedniego budynku. Mama na
wiosnę sadziła pod domem kwiaty, aby zasłoniły brzydki widok i umilały czas
podczas posiłku przy stole. Pod oknem w kuchni stał fotel jednoosobowy,
rozkładany. Ja tam spałam. Z kuchni przechodziło się do sypialni rodziców w
której był duży tapczan, fotel – ulubiony mebel taty, telewizor, mały stolik i
szafa, duża 3-drzwiowa, tak głęboka, że można było się w niej schować. W kuchni
przy stole odrabiałam zadanie domowe, uczyłam się. Rano wcześnie wstawała, bo
szła doić krowy, zbierała wiadro, cedyłke. Przebudzałam się. Jako dziecko
w ogóle wcześnie wstawałam.
****
Minęły kolejne lata.
Skończyłam szkołę podstawową z bardzo dobrymi wynikami, byłam bardzo dumna z
siebie. Złożyłam podanie do wybranej szkoły z Brzegu. Liceum ekonomiczne
skupiało bardzo dużo uczniów. Szkoła cieszyła się dużym rozgłosem. Pod względem
teoretycznym i możliwością wyjazdu do innego miasta w Polsce. Na pewno to był
atrybut, który przyciągał absolwentów. Byłam uczennicą tej szkoły.
Cztery lata nauki w tej szkole dało możliwość jej zawarcia nowych znajomości w
grupie rówieśników i również kadry nauczycielskiej. Zyskała potrzebną wiedzę do
podjęcia pracy na samodzielnym stanowisku. Zdałam egzamin maturalny, był
podstawowym dokumentem potwierdzającym kwalifikacje. Była dorosłą osobą, która
mogła zdecydować o swoim dobrym losie. Ostatnie wakacje po zakończeniu szkoły
postanowiła spędzić u babci i dziadka. Odpocząć, nabrać sił, dystansu i odwagi
w podjęciu życiowych decyzji.
Oznajmiając rodzicom, że chciałaby wakacje spędzić z dziadkami bardzo bała się
reakcji. Ojciec nie był zadowolony, bo jednak są Żniwa itd. Mama zachęcała mnie
do podjęcia odważnych decyzji, bez chwili pomogła mi spakować potrzebne rzeczy.
Była dumna ze mnie i chciała bym opuściła wieś na której nie mogłam podnosić
swojej kwalifikacji i podjąć pracę o której marzyłam.
****
-Babciu jak mi dobrze
tu u ciebie!
Ukochana babcia
przyjęła mnie z takim ciepłem serca, odczułam jakby nie mogła się mnie
doczekać. Upiekła pyszną szarlotkę. Z kubeczkiem gorącej herbaty poszłyśmy w
stronę ganku. Był już bardzo stary, zbudowany z drewnianych desek, po obu
stronach drzwi do domu były ławki na nich kolorowe kocyki ręcznie robione na
szydełku i miękkie poduszki. Stolik był okrągły przy nim babciny fotel. Pod
dachem wisiała lampa naftowa, która wieczorem była odpalana, przyjemnie
rozjaśniała swym światłem twarze. Było mi bardzo dobrze, chciałam odpocząć,
czułam jak wyzwoliłam się ze swojego domu, otoczenia. Jednocześnie bałam się,
czy zdobędę się na odwagę i „wezmę życie w swoje ręce”. Zapytałam więc babci:
-Jak byłaś małą
dziewczynką wiedziałaś co chcesz robić w życiu, kim chcesz być?
-Dziecko wtedy były
inne czasy, zupełnie inne. Widzę, że się wahasz. Mamy z dziadkiem niespodziankę
dla ciebie. Myślę, że to pomoże Ci w dalszym planowaniu twojego losu.
-A gdzie jest właśnie
dziadzio? - zapytałam
-Wśród topoli,
obkasza groble na stawach!
-Pójdę do niego się
przywitać.
Słoneczko świeciło,
opalało moją twarz i rozjaśniało włosy, pasemko po pasemku. W koronach drzew
śpiewały ptaszki, leciutki wiaterek kołysał trawami, sama przyjemność. Idąc
ścieżką wśród brzóz po przeciwnej stronie staw „jedynka” (bo był pierwszy od
domu), zauważyłam przygarbioną sylwetkę mojego dziadka. Kosił kosą wysoką
trawę. Zawołałam głośno, mój głos po tafli wody dotarł do niego, podniósł się
znad swojej pracy i pomachał do mnie.
Pobiegłam do niego,
rzuciłam się jemu serdecznie w ramiona i uściskaliśmy się. Cieszył się bardzo,
że już w końcu jestem. Zaproponował przerwę i usiedliśmy pod topolą w cieniu na
odpoczynek. Babcia przygotowała też dla niego szarlotkę i kawę zbożową. Jadł ze
smakiem, a ja z koszyka, który przyniosłam wyciągnęłam dwa jabłka i jednym się
poczęstowałam. Zaczęliśmy rozmowę. Oczywiście ja jako pierwsze, że czuje się
dorosła, skończyłam szkołę, planuję dalszy etap swojego życia, ale jestem
ostrożna i boję się trochę tych swoich decyzji, wyborów. Wtedy usłyszałam chyba
najważniejsze słowa w moim życiu. Dziadzio powiedział: jestem bardzo dumny
z ciebie, z tego co do tej pory osiągnęłaś, nawet w takich warunkach życia w
domu rodzinnym. Jest mi przykro, że mój rodzony syn Henryk tak pokierował swoim
życiem. Uważam, że je sobie zrujnował i popadł w alkoholizm. Nie mam na to
żadnego wpływu. Życia za niego nie przeżyje. Ale tobie Monika chcemy z
babcią pomóc, wesprzeć i zrobić wszystko, abyś miała swój nowy i swoje nowe
życie. Jesteś dobrą dziewczyną, grzeczną, pracowitą i szlachetną. Przez prace,
które wykonywałaś na gospodarstwie jestem pewien, że wszędzie sobie poradzisz.
Szanujesz ludzi nie za to co mają, tylko kim są. Potrafisz też pomóc innym
bezinteresownie. Chcę żebyś zaczęła nowy etap, oczywiście nie zapominając o
swoich rodzicach. Będziesz już ich teraz tylko odwiedzać, spotykać się na
jakichś rodzinnych świętach, bo my z babcią chcemy dać Ci swój dom, swoje „4
kąty”.
W młodości z babcią
mieliśmy książeczkę mieszkaniową, dostaliśmy mieszkanie w Oławie, ale nigdy tam
nie mieszkaliśmy, wynajmuje od lat. Pieniążki na wynajem zgromadzone na już
twoim koncie bankowym pomogą Ci zrobić remont mieszkania i spokojnie przeżyć
kilka miesięcy zanim znajdziesz pracę.
Byłam zszokowana,
rozpłakałam się i przytuliłam do dziadka. Dał mi tyle ciepła i bezpieczeństwa.
- Jeszcze nikt nie
powiedział do mnie tylu wartościowych słów. Nikt nie powiedział, że jestem
dobrym człowiekiem.
Zrobiło mi się bardzo
przyjemnie, serce trzepotało jak skrzydła ptaszka, szczęście, zadowolenie i bezpieczeństwo. Dowartościowanie przez dziadków dodało mi w 100% odwagi.
Po chwili dziadzio
stwierdził, że taki dzień trzeba uczcić, więc skończył na dziś koszenie.
Pozbierał sprzęty i leniwie wracamy do domu. Dziadzio zamyślony, ja szczęśliwa,
wzruszona. Chciałam podziękować babci też, jak najlepiej dobierał. słowa i
gesty w myśli, ale jak spojrzałyśmy sobie w oczy, łzy popłynęły same.
Wiedziała, że już wszystko wiem o mieszkaniu. Moje łzy były szczęścia, a jej
wzruszenia. Chciała, abym jej obiecała, że jeszcze te wakacje spędzę z nimi
beztrosko. Chcą się mną nacieszyć, a ja mam odpocząć, spełniać swoje
marzenia.
Cdn.
Krysiu brawo... Świetnie się to czytało .
OdpowiedzUsuńPiękna historia, pięknie ubrana.
OdpowiedzUsuńSuper artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńBardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńSuper artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń