KATARZYNA ZALEWSKA "DZIŚ ŚWIAT ZMIENIŁ DLA MNIE SWOJE OBLICZE"
Katarzyna
Zalewska
Dziś
świat zmienił dla mnie swoje oblicze
Uchyliłam oczy, gdy tylko usłyszałam głośne i
wyraźne kroki idące w moją stronę, a echo odbijających się ciężkich butów
zadudniło mi w głowie. Przez krótki moment nie zdawałam sobie sprawy z tego,
gdzie jestem. Na pewno to nie był mój dom, ze snującym się wokół specyficznym
zapachem olejku różanego, za którym przepadałam, mieszający się z zapachem wsi,
kur i krów, które zawsze uosabiały miejsce, z którego się wywodziłam i gdzie
mieszkałam całe życie. Nie, to nie był Stoszów, jedna z najdłuższych wsi w
Polsce u podnóża Srebrnej Góry. To nie była moja ulubiona chatka, którą po
śmierci rodziców umeblowałam według własnego, bardzo ciepłego gustu. Gdy otworzyłam oczy, wciąż lekko
nieprzytomna, poczułam lekki ból w kręgosłupie i odrętwienie prawej dłoni,
którą zaczęłam szybko ruszać, z nadzieją pozbycia się skurczu. Westchnęłam siadając na pryczy, otworzyłam
szerzej swe starcze, małe oczy, uchodzące kiedyś za niezwykle lazurowe i
dojrzałam wokół białe, nieco ubrudzone, gołe ściany oraz maleńkie okienko z
kratami, zza których nie mogłam nic dojrzeć, gdyż było za wysoko. Po lewej
stronie za łóżkiem ujrzałam maleńką umywalkę, która przysłaniała szpetną muszlę
klozetową, pozostawioną bez jakiejkolwiek przyzwoitej deski. Słysząc lekkie chrząknięcie, odwróciłam się w
prawą stronę, o której całkiem zapomniałam. Z tej strony nie było ściany. Były
tylko ciężkie metalowe kraty, oraz widok na wąski, długi korytarz, z kolejnymi
kratami na końcu. Krępy mężczyzna o bardzo sympatycznej twarzy uchylił okienko
i podał niewielki talerz.
-Dzień dobry – powiedział. - Wyspała się
Pani?
Wstałam, odebrałam talerz i spontanicznie,
choć szczerze odpowiedziałam, że nigdy wcześniej tak twardo i dobrze nie
spałam. Wcześniejsze zatroskanie z jego twarzy, teraz zmieniło się w zdziwienie
i niedowierzanie.
Dopiero teraz zaczęły docierać do mnie fakty
dnia poprzedniego. - To chyba niemożliwe – pomyślałam i przetarłam oczy.
Rozejrzałam się jeszcze raz dookoła i lekko zakręciło mi się w głowie. - To nie
mogło się stać naprawdę! - krzyknęłam z całych sił w płucach, choć jak się
okazało tylko w mojej głowie.
- Czy dobrze się Pani czuje? - zapytał i nie
czekając na odpowiedź, a także nie
bacząc na względy bezpieczeństwa, tylko zapewne mój wiek, otworzył kraty,
przytrzymał za ramię i pomógł usiąść ponownie na pryczy.
- Zaraz przyniosę Pani
wodę – odparł i jak zapowiedział, tak zrobił.
To było dziwne. Nigdy nie spodziewałam się po
ludziach pracujących w areszcie takiej empatii. Wręcz przeciwnie. Pamiętałam
dobrze jak niegdyś mój dziadek mawiał, że szpitala i więzienia nie należy się
wyrzekać. Mimo tych przestróg, nigdy nie uwzględniałam tego miejsca, jako tego,
w którym ja, dość prostolinijna i jakby nie patrzeć cierpliwa kobieta mogłabym się
znaleźć. A jednak… Tak czy owak, więzienie kojarzyło mi się z
suchym chlebem i wodą, niemiłym traktowaniem, zresztą faktycznie zasłużonym i
ciemnymi, bardzo przygnębiającymi szarymi pomieszczeniami mającymi na celu
wywołanie wspomnień i wyrzutów sumienia za popełnione wykroczenia. Czy czułam się winna? Nie wiem. Chyba nie. A
może jeszcze nie? Niegdyś, gdy przeczytałam kryminał i opisana tam była
charakterystyka mordercy, wydawało mi się niemożliwe, żeby podejść do tego
chłodno i nie ukazać żadnych uczuć. Teraz, będąc w tej a nie innej sytuacji,
będąc mordercą, czułam się całkowicie wypłukana z jakichkolwiek uczuć i
wyrzutów sumienia.
Mój mąż, Jarosław Biały, nie był święty i
nieraz zdawało mi się, że zasłużył na najgorsze, jednak nie przyszło mi do
głowy, aby osobiście zadać mu cierpienie. Aż do wczoraj. Chociaż nie. Tak
naprawdę, to ja nic nie zaplanowałam i nawet nie pomyślałam, tylko zrobiłam.
Zabiłam. To może wydać się śmieszne, ale wyżyłam się na nim maleńkim nożem do
obierania cebuli. Wstałam kiedy wyprowadził mnie z równowagi i dźgnęłam raz w
klatkę piersiową, a raz w ramię. On mnie powstrzymał, ale nie udało mu się
przeżyć. Próbowałam zatamować krew, przemówić, choć już sama nie pamiętam co.
Byłam w jakimś nieokiełznanym transie. Biegłam przed siebie i krzyknęłam
sąsiadce, aby zadzwoniła na pogotowie, po czym sama pobiegłam do księdza. Zawsze wiara w księży, choć tak autorytarna,
była dla mnie ważna. Proboszcz był u nas od wielu lat i mimo wielu niezgodności
ludzie szanowali jego zdanie. Ja także. W tym wielkim oszołomieniu, to był
jedyny człowiek, z którym byłam w stanie rozmawiać. Albo tak mi się
przynajmniej wydawało. Dobiegłam do
wielkiej bramy zdobionej dwoma pięknymi lwami i znalazłam się na dziedzińcu.
Ksiądz Marek akurat wychodził z plebanii, gdy przywitał się ze mną serdecznie.
Po chwili zauważył, że nie wyglądam zbyt dobrze i zapytał co się stało.
Oddychałam płytko i bardzo intensywnie próbując opowiedzieć całą sytuację, ale
wyszła z tego jedna wielka niewiadoma. Nie umiałam sklecić prawidłowego zdania,
a on zaproponował, żebyśmy weszli na plebanię i na spokojnie porozmawiali.
Zamiast tego, nie próbując więcej się tłumaczyć, złapałam go za ramię i
pociągnęłam w stronę mojego domu. Widząc, że sytuacja jest poważna i że nie
jest w stanie się ze mną komunikować, zdecydował się wziąć auto, by było
szybciej. To trwało sekundy, ale dla mnie chyba wieczność. Zanim zdołałabym się
wyspowiadać, musiałam mieć pewność, że zdąży z ostatnim namaszczeniem dla
Jarosława. Ze łzami w oczach i zaciśniętymi zębami zaprowadziłam księdza do
krwawiącego, już nieprzytomnego męża. Czy powinnam się w ogóle o nim tak
wypowiadać? To człowiek, który niszczył moje życie, moją osobowość, odbierał
godność i znieważał przy każdej okazji. Jednak teraz to JA zrobiłam coś o wiele
gorszego. Pozbawiłam jego życia i wszystkiego, co miał. Przez chwilę ksiądz się zawahał, obrócił się
w moją i sąsiadki stronę. Zaraz klęknął i rozpoczął modły. Ona trzymała mocno
zakrwawioną i brudną ścierkę kuchenną na jego sercu i przedramieniu. A ja…. Zemdlałam. Gdy się obudziłam, stał nade mną ksiądz,
sanitariusz z pogotowia i mąż sąsiadki. Powiadomili kogoś w oddali, że
odzyskałam przytomność i spróbowali usadzić. Okazało się, że leżałam opatulona
kocem na ławce. U góry wciąż widniała na stole miseczka z obierkami i patelnia
z cebulą, a obok zakrwawiony nóż, narzędzie zbrodni. Natychmiast zapytałam o stan męża, ale nikt
mi nic nie odpowiedział. Ich miny tylko sugerowały oczywistą odpowiedź.
- Przykro mi – powiedział ksiądz.
-
Porozmawiamy na spokojnie Pani Heleno?
Doszli już do nas policjanci, jednak ksiądz
przekonał ich do indywidualnej rozmowy ze mną. Wspominał coś o psychologu,
traumie i amoku, ale niewiele z tego rozumiałam. Niewiele słuchałam. Poczułam się jak usytuowana pomiędzy ziemią,
a niebem. Było to jak zawieszenie w przestrzeni. Brak uczuć, brak reakcji, brak
empatii, brak rozmysłu... Oprzytomniałam, gdy ksiądz zaprowadził mnie
do kuchni i rozpoczął rozmowę.
Zasiedliśmy przy stole z nieco poniszczoną ceratą z bladymi różami i
zauważyłam okruchy po śniadaniu. Odruchowo zaczęłam sprzątać, jednak kazał mi
usiąść. Próbował wyciągnąć ode mnie informacje, obiecał pomoc i zapowiedział
się na odwiedziny, jeśli rzeczywiście zdecydowaliby się mnie wziąć do aresztu.
Obiecał mi to, na czym najbardziej mi zależało. W końcu z tego bardziej lub
mniej rozsądnego powodu zabiłam męża. Może to się zdawać błahym powodem dla
innej osoby, jednak słowo zostało wypowiedziane a mleko rozlane i nic więcej
mój organizm i moja dusza nie byłaby w stanie przyjąć. Obiecał pomóc. Obiecał
to odzyskać… Miałam wrażenie, że policjanci, mimo powagi
sytuacji, traktują mnie z pobłażaniem. Dziwne to było uczucie. Dla większości z
nich mogłabym być babcią. Wśród funkcjonariuszy, jednym z najstarszych okazał
się syn mojej koleżanki z dzieciństwa. Mały Zdzisiu. Takiego go pamiętam. Teraz
uświadamiam sobie, że już wtedy lubił robić porządek między ludźmi. Przypominam
sobie sytuację jak moja maleńka Gosia robiła babki z piasku i je wciąż liczyła,
a z boku nadbiegł starszy chłopiec z pobliskiego domu i rozwalając jej trzy z
kolei babki, zabrał wiaderko i śmiejąc się odbiegł w drugą stronę. Wtedy
Zdzisiu, dzisiaj tęgi Zdzisław z siwą brodą i dużymi zakolami, jako bodajże
ośmioletni chłopiec stanął w jej obronie, złapał kolegę, nakazał naprawić
szkody i oddać wiaderko. Tamten jej oddał, ale nie zamierzał naprawiać szkód.
Chłopak jak widać się nie poddał i mam nadzieję, że i dziś porządny z niego,
choć rosły chłopak. O Boże! Życie zmienia się jak w
kalejdoskopie!!! Pamiętam naszą rodzinę wtedy. Dość świeżo po ślubie, bo to
były tylko 3 lata, Jarosław jeszcze o nas dbał. Pracował w kopalni w Nowej
Rudzie, starał się o awans, pił rzadko i kończyło się wtedy jeszcze bez
agresji. Mimo tego, że już poznałam się na nim i był wielkim gburem, Małgosię
kochał bez opamiętania. Kopał z nią dołki, brał do sadzenia, siania, porządków.
W sobotę odwiedzaliśmy teściów, a jak się udało, to w niedzielę po obiedzie
szliśmy do Srebrnej na lody. Mówił do niej „Małgoś”, „Gosieńko”, „Serduszko”.
Całkiem inaczej niż później w kłótniach wypominał mi, że złapałam go na
dziecko… A ja? No cóż… Byłam naiwna, ustępliwa,
rzekomo rozsądna i wierna swoim postanowieniom. Jak nakazali rodzice, jak
wypadało, tak miało bić. A to, że pił, a to że bił? To kobiety w tamtych czasach
uważały za normalne. Najważniejsze byłoby, co powiedzą sąsiedzi. Dopiero z biegiem lat, z upływem czasu
człowiek powoli sobie uświadamiał, że życie, że nasze życie powinno mieć inny
wymiar i sens. Że także „ja”, a nie
tylko „on” i „my” powinno być brane pod uwagę. Choć czy obecnie się coś
zmieniło? Czy teraz, mimo upływu lat mogę obojętnie podejść do opinii ludzi
mnie otaczających? To niedługo pewnie się okaże... A dziś? Dziś Gosia jest, jak było widać od
dziecka, księgową. Mieszka w Kłodzku, ale dojeżdża do pracy aż do Wrocławia.
Dlatego też tak rzadko się widujemy. Ma ona dwójkę wspaniałych dzieci, Anię,
która chodzi do liceum oraz Janka, który studiuje germanistykę we Wrocławiu.
Obydwoje są bardzo zdolni i kochani, choć tak różni. Dlatego też o wielu
faktach Małgorzata nie ma pojęcia i nie wiem jak zdołam jej to wszystko
wytłumaczyć. O ile będzie chciała ze mną rozmawiać. Czy da radę? Jej mąż jest całkiem inny niż Jarosław,
dzięki Bogu. Wcale nie pije, pracuje tyle ile trzeba i dba o rodzinę. Docenia
to, ile Gosia robi dla niego i dzieciaków i stara się ją rozpieszczać na każdym
zakręcie. Zupełnie inna sytuacja, a gdyby dodać do tego fakt, że starałam się
nie kłócić przy dziecku, retuszować siniaki i wymyślać milion usprawiedliwień
dla zachowań tatusia, zaczynam sobie uświadamiać, że wczorajsze wydarzenie było
dla Gosi szokiem.
Wiem, że powiadomiła ją policja, wiem, że
ksiądz do niej zadzwonił, bo tak mi obiecał i mam nadzieję, że ma moje dziecko
w swojej opiece. A co ze mną? Nie wiem i nawet nie chcę sobie tego wyobrażać. Z tej konsternacji zostałam oderwana, gdy podano obiad i zapowiedziano, że będę
musiała zostać przesłuchana. Okazało się, że wcale nie jestem w areszcie, tylko
na komisariacie w Ząbkowicach Śląskich. Niby tak dobrze znam to miasto, a
jednak wcale nie pamiętam ani drogi, ani jak się tu dostałam. Nie wiedziałam
zupełnie gdzie jestem, ale też nie miałam na to żadnego wpływu. Zdaje się, że w
ogóle nie będę jego miała do końca moich dni. Poinformowano mnie, że dopiero
będę przewieziona do aresztu po rozmowie z prokuratorem w jego biurze. Tam będę
mogła złożyć zeznania i wstępnie dowiem się od niego, co dalej ze mną będzie.
Powiedziano mi, że mogę dostać nawet do trzech miesięcy aresztu, a jako skazana
za zabójstwo, grozi mi do 25 lat więzienia. Ponownie siadłam na pryczy. Nie miałam ochoty
nic jeść. 25 lat… pewnie nie uda mi się dożyć wyjścia na wolność. Zaczęłam tak
się zastanawiać i liczyć i w pamięci pokazało mi się moje życie średnio co 25
lat… Gdy byłam w tym wieku, to życie mi się nieco
ustabilizowało. Gosia miała wtedy 6 lat, poszła do zerówki i uczyła się
pierwszych ważnych szkolnych spraw. Ja i Jarosław już wiedzieliśmy, że połączył
nas jakiś zły los, ale próbowałam wytrwać. Wtedy udało mi się w Zielonej Górze
też skończyć studia, ale wcale nie było mi do śmiechu. Tamto miejsce było dla
mnie wyjątkowe. Na trzy dni zostawiałam Gosię pod opieką moich rodziców i
jeździłam się doszkalać. Tam też spotkałam Antka. Był mechanikiem samochodowym
i pasjonatom mitów greckich i filozofii starożytnej. To niesamowite, że
potrafił o nich opowiadać godzinami i analizować ich temat porównując do życia
doczesnego. Było to niezwykle inspirujące i fascynujące. To była prawdziwa moja miłość, choć tak
naprawdę do niczego nie doszło! Pewnego razu na trzecim roku studiów
przyjechałam pociągiem do Zielonej i wysiadając złamałam niewielki obcas.
Prawie przeklęłam, tak się zdenerwowałam a musiałam iść szybko na zajęcia, bo
miałam egzaminy. Wybiegłam z peronu na ulicę, kuśtykając i usiłując oderwać
drugi obcas. Chciało mi się płakać. Nie mogłam nie pójść na egzamin, a z kolei
wyglądając tak a nie inaczej, nie chciałam się nikomu pokazywać. Było mi wstyd.
Elegancko ubrana, w granatowym kostiumie, który uszyła mi mama i białej bluzce
pospiesznie dreptałam w stronę uczelni, gdy nagle zatrzymało się auto. W
tamtych czasach, to nie było takie częste i naturalne. Wysiadł z niego drobny,
choć wysoki i wysportowany mężczyzna o sympatycznej twarzy, brązowych oczach i
nieco nieostrzyżonych włosach. Był starszy ode mnie, choć na pierwszy rzut oka
wcale nie było tego widać. Odwróciłam się w jego stronę, gdy do mnie przemówił
i się uśmiechnęłam. Miał przesympatyczny głos, który z jednej strony był
delikatny, niski, a z drugiej zdecydowany. Zaproponował pomoc, a gdy ja się
speszyłam, to on także i zaczął się tłumaczyć. Wyjaśnił, że nie jest jego
zwyczajem zaczepianie kobiet na ulicy, jednak widzi, że potrzebuję pomocnej
dłoni i chciałby mi ją zaoferować. Przedstawił się, przy czym pocałował moją
dłoń i ukłonił się nisko. Aż drgnęłam. Było w tym coś niezwykłego. Zupełnie
innego niż zachowanie Jarosława, który już wtedy mi ubliżał, wciąż krytykował,
robił awantury o kolor zupy i zasłon. Antoni, choć pierwszy raz go widziałam,
zdobył moje zaufanie na tyle, że pozwoliłam mu odwieźć się na uniwersytet. On
wyjaśnił, że jest mechanikiem i to nie jego auto, lecz zamierza sobie kupić
podobne, a ja mu powiedziałam, że mam egzamin, bardzo dla mnie ważny i muszę
się z nim, mimo bieżącej sytuacji uporać. Spieszyłam się bardzo, więc grzecznie
podziękowałam i pobiegłam. Gdy wyszłam z egzaminu okazało się, że on
wciąż jest pod szkołą. Czekał na mnie cierpliwie i z uśmiechem na twarzy,
opierając się dzielnie o białą, bardzo zadbaną Warszawę. Odwzajemniłam uśmiech
i podeszłam. Chciałam mu serdecznie podziękować za pomoc, ale także wyjaśnić,
że (niestety) byłam mężatką. On jednak nie dał się zbyć i zaprosił mnie w
ramach rewanżu na kawę, wcześniej sklejając na powrót buty. Już wtedy, pijąc tę
kawę wiedziałam, że łączy nas o wiele więcej niż jeden połamany obcas i
podwiezienie na zajęcia. Później, gdy tylko miał okazję, choć na chwilę i mimo
moich wątpliwości pojawiał się w moim życiu i zaskakiwał niespodziankami,
miłymi słowami, niebagatelną filozofią i podejściem do życia, a także kilka
razy udało mu się mnie przekonać na krótkie wycieczki w góry. Pamiętam dzień, gdy pojechałam po raz ostatni
na uczelnię. Po odbiór świadectwa ukończenia studiów. Klęknął wtedy przede mną
Antoni, trzymając w ręku wielki bukiet czerwonych róż i poprosił, żebym zostawiła
Jarosława, że on się mną i Gosią zaopiekuje, że zamieszkamy razem, że uda nam
się przełamać bariery i ludzkie „uszczypki” i będziemy szczęśliwi… Co by było gdybym się wtedy zgodziła? Jaka
bym była? Jaki on? I jaka Gosia? Może Jarosław by teraz żył…. Ja jednak nie
zdecydowałam się odejść od męża. Była to dla mnie sprawa honoru, wartości
religijnej, przysięgi no i oczywiście rodziców. I chociaż z dzisiejszej
perspektywy podjęłabym inną decyzję, wtedy tego nie zrobiłam.
*
Gdy miałam pięćdziesiąt lat, życie już wcale
nie było zabawne. Gosia wyszła 2 lata wcześniej za mąż i urodziła Janka.
Szczęście to było dla nas nie do opisania. Ale też do dzisiaj pamiętam wieczór
po informacji, że 15 sierpnia urodził się nasz ukochany wnuk. Wtedy to Jarosław
postanowił świętować i zaprosił kolegów ze wsi i z kopalni do nas na grilla.
Miało być kulturalnie. Przygotowałam mięso, kiełbaski, sałatki i nawet zdążyłam
szybko upiec ciasto. Było wiadomo, że od razu nie pojedziemy do małego, ale
wiedziałam, że Gosia dobrze się czuje po porodzie, więc byłam spokojna. Wieczór
zapowiadał się bajecznie, a skończył się fatalnie! Najpierw Jarosław zaczął
sobie żartować, później mnie obrażać. Wszyscy znajomi byli już oczywiście pod
wpływem alkoholu, mąż już dawno przekroczył wszelkie granice przyzwoitości.
Próbował się chwalić, popisywać, za wszelką cenę grać frywolnego i genialnego.
W pewnym momencie jeden z jego kolegów, Franek, stanął po mojej stronie, ale on
wtedy mnie szarpnął, pchnął w stronę znajomego i insynuując, że coś nas łączy,
rzucił się do bicia. Na szczęście inni zareagowali równie szybko i powstrzymali
od bójki. To jednak bardzo ugodziło Jarka ego i wyżył się na mnie później. Gdy wszyscy wyszli, a ja sprzątałam ze stołu
w altanie, Jarosław ponownie zaczął awanturę o Franka.
- Szczerze mówiąc, to ja go nawet nie znam.
Człowiek, o którym mowa, pochodzi z Nowej Rudy i pracuje z Tobą, a nie ze mną –
próbowałam wytłumaczyć, ale zamiast tego dostałam pięścią w twarz i upadłam na
trawę.
- Zamknij się suko!!! - krzyczał jeszcze głośniej,
nie bacząc na późną porę nocną i śpiących wokół ludzi.
Wstałam szybko i zaczęłam biec do domu, ale
złapał mnie i rozerwał bluzkę.
- Jesteś moja, rozumiesz?! Moja i nikt nie ma
prawa Cię dotykać!!! - wrzeszczał na cały głos i próbował zgwałcić.
Zaczęłam wołać o pomoc najgłośniej jak
potrafiłam.
Do tej pory zdarzały się sytuacje, że mnie
uderzył, zwyzywał, ale chwilę później wychodził z domu, często żeby zachować
pozory przed Gosią i oczywiście spożyć większą ilość alkoholu. W takiej
sytuacji miałam czas na przygotowanie się, na jego pogróżki i upokorzenia,
które miały wkrótce nastąpić. Starałam się znaleźć pretekst, aby spać z Gosią,
albo zamykałam się na klucz w sypialni. Często to pomagało, chociaż zdarzyły
się też tragiczne zajścia jak wrzucenie mnie po schodach do piwnicy i
zamknięcie. Tego dnia było inaczej. Jego oczy połyskiwały
z nienawiści i ciężko sapał. Wrzeszczał, darł się i nie zwracał uwagi na to, że
mnie bolało.
- Nie wybaczę Ci tego nigdy, rozumiesz?
Nigdy!!! - kontynuował.
Widząc, że nie uda mi się jego przekonać, a
moje wołanie odbija się tylko o konary drzew w ogrodzie, złapałam jakiś kamień
i uderzyłam go w policzek. Odskoczył, bo go zraniłam i nim się zorientował,
wbiegłam do domu i zamknęłam drzwi od środka. Jego złość była jednak większa.
Krzyczał, że mnie zabije i wybił okno w pokoju. Ja uciekłam do sypialni na
górę, gdzie też zamknęłam się na klucz, ale wtedy nadjechała policja na
sygnale. Poczułam niesamowitą ulgę, bo pomyślałam
przez moment, że to już koniec mojej egzystencji. Potem zdarzyła się nam taka
wizyta jeszcze 2 razy. Chciałam wnieść oskarżenie, policjanci nalegali na
zrobienie obdukcji, ale ja pod wpływem teściowej, strachu przed sąsiadami i
oskarżeniami, każdorazowo rezygnowałam. On też przepraszał, obiecywał, ze się
zmieni, a potem robił swoje.
*
Dziś mam 75 lat i dość duże doświadczenie
życiowe. Z sentymentem patrzę na niektóre chwile, jednak też duża część
wspomnień pozostaje bolesna. Do tej pory wydawało mi się, że pogodziłam się ze
swoim losem, choć wewnętrznie walczyłam sama ze sobą, chcąc odejść. Teraz
widzę, że nie byłam pogodzona, bacząc na fakt, że zabiłam Jarosława.
Jeszcze 2 tygodnie temu było inaczej. Tak
normalnie, klasycznie. Dokładnie tak, jak do tego przywykłam. A dziś? Dziś
świat zmienił swoje oblicze wobec mojej osoby.
Komentarze
Prześlij komentarz